poniedziałek, 22 maja 2017

2017-05-21 KRASNA - PRIEKRASNA


rzeka: Krasna
odcinek: Krasna – Stara Wieś
dystans: ok. 14,500 km wg geoportalu
czas: 9 godzin

Krasna chodziła za mną od dłuższego czasu, zresztą nie tylko za mną. Pięć lat temu podjęliśmy próbę rozpoznania walką końcowego odcinka i nie był to bój zwycięski. Teraz należało tylko poczekać, aż temperatura powietrza i stan wody osiągną akceptowalny kompromis i wreszcie stało się. Patrząc z perspektywy czasu wolałbym więcej wody i więcej słońca, ale nie było najgorzej.
Wybraliśmy się we trzech, był Tomek, był Marek i ja. Nasz odcinek zapowiadał się jako całkowicie dziki, jeśli nie liczyć startu i mety. Wg Marka pomiarów czekało nas niecałe 13 kilometrów, mnie wychodziło 14,5. Tu jednak same kilometry nie były ważne. Rzeczka jest oddalona od osad ludzkich, płynie przez lasy, rzadko przecina ją komunikacja, a to oznacza zwałki i przeszkody. Relacje spływających Krasną też nie pozostawiały złudzeń.

Zaczęliśmy nieco po dziewiątej wodując poniżej tamy zalewu w Krasnej. Pierwsze metry niestety betonowe, uregulowane. Potem nieco lepiej, leniwa woda wśród trzcin, miejscami przyprószona pyłkami.
Trochę ładniej. Tak minął pierwszy kilometr, może dwa.
Za pierwszym mostem cywilizacja coraz bardziej oddalała się od rzeki. W otoczeniu trzęsawisk i wielkich połamanych drzew bobry mogły budować swe okazałe konstrukcje.
W naszych realiach bezmyślnej regulacji rzek chyba tylko dzięki bobrom można mówić o naturalnej retencji...
...i tworzeniu zbawiennych dla przyrody rozlewisk.
Krasna wciąż zmieniała się na naszej trasie. Wkrótce ols zaczął stopniowo wypierać trzciny...
...by po paru kilometrach zamienić się w las mieszany, a nawet bór zdominowany przez sosny.
Podmokłe dotąd brzegi stawały się nieco wyższe, pojawiały się piaszczyste zakola.
Później teren zaczął się fałdować. Krasna płynęła w zagłębieniu na kształt jaru, a na jej brzegi wróciły olchy i brzozy, spychając sosny i świerki na dalszy plan.
Piaszczyste dno chwilami ustępowało miejsca kamienistym bystrzom, woda była dość czysta o lekko rdzawym zabarwieniu charakterystycznym dla rzek tego regionu.
Wspaniałym widokom wtórowały równie urzekające dźwięki.
Ptasi świergot, a w tle szum lasu i szmer wody.
Czasem potężne drzewa trzeszczały złowieszczo...
...innym razem bóbr chlupnął do wody beztrosko...
...nie bacząc na naszą obecność.
Rzeka, która płynie przez las musi być piękna. I Krasna taka była.
Była też pełna przeszkód, jak na dziką, leśną rzekę przystało.
Spływaliśmy z bobrowych tam, wspinaliśmy się na coraz liczniejsze zwałki, a niektóre nawet musieliśmy obnieść.
Zwałek było mnóstwo. Ogromne, piętrowe, jedne położone siłami przyrody, inne ścięte zębami bobrów.
Bywało, że z jednej zwałki wchodziło się na następną, a z tej widziało się dwie kolejne.
Podczas wspinania się na jedną ze zwałek zjechałem w dół, do tyłu i tracąc równowagę wylądowałem głową w wodzie pokazując kolegom dno kajaka.
Wstałem, chyba podnosząc się na wiośle, które dało wystarczające oparcie leżąc poziomo na powierzchni wody. Jednak nie udało mi się ustabilizować kajaka i ponownie wylądowałem w wodzie.
Przy drugiej próbie odbiłem się, jak sądzę, ręką o dno. Wyciągnąłem się wzdłuż pokładu i wyprostowałem dopiero po odwróceniu kajaka. Udało się!
Gdyby woda była głębsza uniemożliwiając odbicie dna przygoda zakończyłaby się kabiną. Może trzeba doszkolić się technicznie?
Powyżej fartucha byłem mokry, przez nie dość szczelny komin coś przeciekło, ale buty i spodnie miałem względnie suche. Przebieranie się odłożyłem na później. Popłynęliśmy dalej.
Na metę dotarliśmy po osiemnastej.
Tomek, mimo zmęczenia podkreślał urodę rzeki, Marek oświadczył, że już tu nie wróci. 
Ja też byłem zmęczony, pod koniec chłód spotęgowany wcześniejszą kąpielą zaczął mi doskwierać, ale uroda Krasnej nagrodziła mi wszystkie trudy i niewygody.
To wspaniała rzeka, która doskonale broni się nawet w towarzystwie górnej Kamiennej, Czarnej Staszowskiej czy Brzuśni, które to miałem okazję ostatnio spływać.
Zaliczyłem dotąd ponad 200 spływów. Czy jakaś rzeka była bardziej zwałkowa niż Krasna? Chyba nic nie przychodzi mi do głowy.














Sam spływ niezwykle forsowny, ale nie żałuję i dziękuję za towarzystwo.

Poziom wody:
Kamienna (Bzin) 126-129cm (przepływ 1,1-1,6m3/s)


Wody było mało. Miejscami to nie przeszkadzało, ale w wielu miejscach trafialiśmy na płycizny, szczęśliwie głównie piaszczyste. Przydałby się wyższy poziom, ale tak też dało się płynąć. Temperatura ok. 16-21 st.C. Raczej nie wiało, nie padało, słońce w mniejszości. 

niedziela, 7 maja 2017

2017-05-07 BRZUŚNIA


rzeka: Brzuśnia
odcinek: most na drodze nr 12 – ujście do Drzewiczki
dystans: ok. 15,000 km wg geoportalu
czas: 6 godzin 30 minut

Brzuśnia chodziła nam po głowie od pewnego czasu. Kiedyś natrafił na nią Marek, przejeżdżając przez most, a ja przypomniałem sobie, że czytałem relację kajakarzy z Tomaszowa, którzy płynęli nią trzy lata temu. Wystarczyło więc upolować dobry stan wody i gotowe. Upolowaliśmy. Tomek, Artur, Marek, Robert i ja.

Spływ zaczął się się od mocnego uderzenia, jak filmy Hitchcocka, przy czym tempo wydarzeń i dynamika spływu wcale nie malały.
Początek to praktycznie jedno dwukilometrowe bystrze poprzedzone progiem. Już wiedzieliśmy, gdzie rzeka gubi te metry wysokości. Wody wystarczyło i sunęło się bardzo szybko.
Potem rzeczka nieco się uspokoiła, ale wciąż potrafiła nas zaskoczyć.
Dotąd Brzuśnia owiana była pewną tajemnicą. Ma duży spadek, na 20 kilometrach (my zdecydowaliśmy się ostatnich 15) doliczyliśmy się 78 metrów spadku, a to dużo. Skąd górska rzeka w tym rejonie?
Klimatu grozy dopełniła środowa, nieudana wyprawa chłopaków na Brzuśnię zakończona pożarem samochodu.
Dziś korzystaliśmy z szansy, by sprawdzić jak jest naprawdę i zgłębić skrywane tajemnice. Czy za każdym drzewem należy wypatrywać ukrytych trolli, a w każdej jamie złośliwych gnomów? Będziemy się pilnować.
Brzuśnia stale płynęła przez las, więc uroda rzeki jest gwarantowana.
Raz przemykała po kamieniach, rozbijając się z hukiem na zakrętach, innym razem wartko meandrowała wśród drzew, by na chwilę wyhamować spiętrzona bobrową tamą.
Piękna. Tego można było się spodziewać. Sama Drzewiczka jest ładną rzeką, więc jej mały dopływ powinien prezentować się jeszcze lepiej. Jak małe kociątko, które wzbudza więcej sympatii i uśmiechu niż jego matka - kocica.
Okolica skalnych urwisk na prawym brzegu powinna być spływana przy większej wodzie. Dziś ostre kamienie cięły dno kajaków bezlitośnie.
Potem rzeka znów wiła się nieubłaganie, my skakaliśmy po zwałkach, których los nam nie pożałował. Nieco za ruinami młyna trafiło się spiętrzenie z nagromadzonych kłód. Podejście nieco z ukosa, wśród powalonych drzew. Płynąłem pierwszy, powoli i ostrożnie, by zdążyć wymanewrować.
Już przy skoku zrozumiałem, że jest źle, ale było za późno. Dziób zanurkował głęboko w spienioną wodę i dostał się pod drewniane kłody. Utknąłem w samym środku niewielkiego wodospadu. Czułem jak spadająca woda uderza mi w plecy, leje się na pokład i fartuch, który szczęśliwie okazał się szczelny. Kłody ani drgną – pułapka. Woda zaczęła wlewać mi się przez kamizelkę i fartuch górą, pod pachami. Szczęśliwie wreszcie udało mi się ruszyć pierwszą kłodę, wysunąć jak bierkę. Potem następną i kolejną. Byłem wolny. Ale ubranie całe mokre. Za mną skakali następni, najgorsze kłody usunąłem, ale to chyba niewiele pomagało, niektórzy też nabierali wody do kajaka.

Po kilku zakrętach przenoska. Zrobiliśmy krótką przerwę. Wylałem wodę z kajaka, Marek też. Nie mieliśmy jej dużo, co z tego, ciuchy można wyżymać. Pozostali również mokrzy. Zrezygnowaliśmy z przebierania się, popłynęliśmy dalej. Zimno w ręce, w ramiona. Reszta ciała schowana w kajaku, zabezpieczona fartuchem szybko złapała względny komfort cieplny.
Zwałki, zakręty... próg. Trochę wredny. Nie widać co poniżej, gdy się zobaczy, to już za późno, by się cofnąć. Pomyślałem o wyjściu na brzeg, ale właściwie widziałem to miejsce na zdjęciu, żadna tragedia. Ruszyłem pierwszy, powolutku przecisnąłem się pod stalową szyną zawieszoną nad progiem jako kładka, zjechałem na betonową półkę poniżej. Z niej skok do białej wody. Wszedłem głęboko, fartuch pełen wody. Trzeba wylać.
Marek poszedł jako drugi. Miał mniej żołnierskiego szczęścia, albo zbagatelizował problem. Przekręciło go na pośredniej półce i zanurkował do wody w najgorszym miejscu. Prosto w kieszeń z kłód, jak ja poprzednio, na spiętrzeniu za młynem. Tyle, że ta kieszeń nie chciała ustąpić. Nie pomogła Tomka rzutka. W końcu udało się Markowi wydostać, ale ustawiony prostopadle do nurtu złapał przechył i natychmiast uświetnił nasz spływ spektakularną kabiną przy samym progu. Szczęśliwie w nic nie uderzył, wynurzając się bez zadrapania. Nie stracił humoru, choć z doświadczenia wiem, że spływ po kabinie jest inny niż przed.

Końcówka była najładniejsza. Ostre zakręty, trawiaste brzegi i wchodzące do rzeki potężne olchy, majestatycznie porośnięte mchem. Przepiękny odcinek.
Do tego niezwykle szybka woda i dynamiczne przyśpieszenia na zakrętach. W jednym z trudniejszych miejsc Tomek stracił równowagę, położył się już na wodzie, ale zręcznie oparł się wiosłem dno. Przemoczył się trochę, ale mógł bardziej. Zresztą i tak był mokry, jak wszyscy.
Po kilku kolejnych zakrętach wyłonił się nasz finałowy most. Dla przyzwoitości i porządku w aktach dopłynęliśmy jeszcze do ujścia Drzewiczki, z trudem wracając pod prąd.












Spływ świetny, rzeka piękna, pogoda taka sobie, ale nie można mieć wszystkiego. Dziękuję wszystkim za wspólne pływanie, na Brzuśnię warto wracać. Cieniem na całości kładą się zryte przez crossy leśne zbocza. Niestety, u nas to samo.

Poziom wody:
Odrzywół (Drzewiczka) 196-194cm (przepływ 12,8-12,4m3/s)

Wody na większości trasy wystarczyło, ale było parę miejsc, gdzie ryliśmy po dnie w sposób niewyobrażalny. Parę centymetrów więcej i byłoby w sam raz. Temperatura ok. 13-15 st.C, zaś temperatura wody 13,9-13,4 st.C. Nie wiało, padało przez chwilę i też tylko na chwilę wyszło słońce. Wszyscy mieli rękawice, ale to już dla „wygody”, a nie z powodu chłodu.

poniedziałek, 1 maja 2017

2017-05-01 PIERWSZOMAJOWA KAMIENNA


rzeka: Kamienna
odcinek: Mroczków – Skarżysko-Kamienna ul. Zwycięzców
dystans: ok. 19,000 km wg geoportalu
czas: 6 godzin 15 minut

Ostatnie deszcze podniosły poziom do stanów alarmowych, więc pulsująca lampka z napisem KAMIONKA!!! od razu stanęła mi przed oczami. W sobotę i jeszcze w niedzielę widoki z mostów na Kamionce prezentowały się znakomicie, ale pechowo nie było chętnych na ten termin. Z żalem obserwowałem jak woda opada odsłaniając kolejne kamieniste bystrza, a rzeczka traci swą drapieżność. W poniedziałek chyba nie było już tam czego szukać. Zdecydowaliśmy się na plan B czyli na Kamienną, a dokładnie górną Kamienną. Rok temu płynęliśmy (choć w innym składzie) przy mniejszej wodzie i było dość fajnie, więc teraz mogło być tylko lepiej.

Wśród chętnych był Artur i Marek, który postanowił płynąć, mimo że poprzedniego dnia wrócił z innego spływu. Zaczęliśmy tam gdzie rok remu, ale by dołożyć pionierski, nieodkryty odcinek zwodowałem dobre dziesięć metrów wcześniej. Mam nadzieję, że kajak wybaczy mi szorowanie po betonowych podkładach kolejowych ledwie przykrytych taflą wody. Bardzo szybko pokonaliśmy pierwszy etap.
Inaczej się nie dało, woda niosła i trzeba się było pilnować. Potem trzy mosty i znowu szybki nurt, zakończony rozlewiskiem.
Skok z bobrowej tamy przemył zasypane trzciną i gałęziami pokłady naszych kajaków.
Dalej las. Piękny, mieszany las i wijąca się rzeka.
Świerki, sosny, drzewa liściaste, cisza zmącona jedynie śpiewem ptaków.
Niestety dość szybko ten harmonijny, sielankowy obraz
zburzył hałas pił mechanicznych – decyzje zapadające na szczeblu ministerialnym dogoniły nas nawet na spływie. Potem dołączyli fani sportów motorowych nielegalnie ryjący lasy. Następna zaraza.
My płynęliśmy dalej ciesząc się dość ładnym dniem, a ponad wszelką wątpliwość piękną rzeką.
Pokonując piętrowe zwałki dotarliśmy na rozlewisko w Gilowie, gdzie spotkaliśmy miejscowego kajakarza. Niestety dziś był w cywilu, więc nie było wspólnego pływania. Tylko wymiana uprzejmości.
Pokonaliśmy dwa spiętrzenia wody, przed nami był chyba najbardziej dynamiczny odcinek rzeki.
Woda niosła nas niezwykle szybko, bystrza wymagały ciągłej uwagi, spadek rzeki był wyczuwalny, a nurt bardzo żwawy, wręcz ostry. Zachlapany obiektyw zdyskwalifikował wszystkie zdjęcia wykonane na tym odcinku, a szkoda. Działo się.
Przed zalewem rzeka zdecydowanie się uspokoiła. Mogliśmy podziwiać jej przejrzystość niezmąconą przez ostatnie opady.
Las wokół robił równie wspaniałe wrażenie.
Na zalewie złapał nas silny wiatr, zrywał krople wody i bił w twarz. Przy tamie postój, ale szybko ruszyliśmy dalej.
Czekał nas jeszcze kawał trasy.
Znów było ładnie i znów były szybkie i dynamiczne fragmenty, choć rzeka nabrała szerokości.
Na jednej ze zwałek Artura spotkała niemiła przygoda.
Przewrotny los ukarał go za życzliwość.
Pomógł mi przecisnąć się pod zwałką, a potem wciągał na nią Marka i to skończyło się kąpielą. Po szyję. Nauka i morał są oczywiste – nigdy nie pomagać Markowi!
Wzbogaceni o negatywne doświadczenia odnośnie bezinteresownych działań oraz wyzuci z empatii i altruizmu ruszyliśmy przed siebie. Ostatni leśny odcinek, równie ładny jak wcześniej, ale rzadziej trafiały się bystrza.
Chwilami rzeka odsuwała się od lasu, ale i tak płynęliśmy wśród drzew. Wtedy często czuło się klimat wezbranej rzeki, która niesie masy wody, ledwie mieszczące się w korycie. To też wymagało uwagi.
Na mecie pojawiliśmy się po piętnastej. Kamienna stanęła na wysokości zadania. Było ładnie, nawet więcej niż ładnie, były emocje, zabawa na bystrzach i meandrach, piękna zieleń, trochę zwałek. Na ten odcinek Kamiennej na pewno będziemy wracać. Zdecydowanie warto. Dziękuję za spływ i towarzystwo.








Poziom wody:
Bzin (Kamienna) 181-177cm (przepływ 8,2-7,6m3/s)


Wody wystarczyło, wg mnie było idealnie, tak chcę zawsze. Kamieniste dno nie dało nam się prawie wcale we znaki, za to przy tym poziomie dynamika rzeki była idealnie wyeksponowana. Temperatura ok. 9-13 st.C. Raz słońce, raz chmury. Nie padało, wiało dość konkretnie, szczególnie na otwartych przestrzeniach. Jak na majówkę chłodno, wszyscy płynęliśmy w rękawicach.