rzeka: Brzuśnia
odcinek: most
na drodze nr 12 – ujście do Drzewiczki
dystans: ok.
15,000 km wg geoportalu
czas: 6
godzin 30 minut
Brzuśnia
chodziła nam po głowie od pewnego czasu. Kiedyś natrafił na nią
Marek, przejeżdżając przez most, a ja przypomniałem sobie, że
czytałem relację kajakarzy z Tomaszowa, którzy płynęli nią trzy
lata temu. Wystarczyło więc upolować dobry stan wody i gotowe.
Upolowaliśmy. Tomek, Artur, Marek, Robert i ja.
Spływ
zaczął się się od mocnego uderzenia, jak filmy Hitchcocka, przy
czym tempo wydarzeń i dynamika spływu wcale nie malały.
Początek
to praktycznie jedno dwukilometrowe bystrze poprzedzone progiem. Już
wiedzieliśmy, gdzie rzeka gubi te metry wysokości. Wody wystarczyło
i sunęło się bardzo szybko.
Potem rzeczka nieco się uspokoiła,
ale wciąż potrafiła nas zaskoczyć.
Dotąd
Brzuśnia owiana była pewną tajemnicą. Ma duży spadek, na 20
kilometrach (my zdecydowaliśmy się ostatnich 15) doliczyliśmy się
78 metrów spadku, a to dużo. Skąd górska rzeka w tym rejonie?
Klimatu grozy dopełniła środowa, nieudana wyprawa chłopaków na
Brzuśnię zakończona pożarem samochodu.
Dziś korzystaliśmy z
szansy, by sprawdzić jak jest naprawdę i zgłębić skrywane
tajemnice. Czy za każdym drzewem należy wypatrywać ukrytych
trolli, a w każdej jamie złośliwych gnomów? Będziemy się
pilnować.
Brzuśnia
stale płynęła przez las, więc uroda rzeki jest gwarantowana.
Raz
przemykała po kamieniach, rozbijając się z hukiem na zakrętach,
innym razem wartko meandrowała wśród drzew, by na chwilę
wyhamować spiętrzona bobrową tamą.
Piękna. Tego można było się
spodziewać. Sama Drzewiczka jest ładną rzeką, więc jej mały
dopływ powinien prezentować się jeszcze lepiej. Jak małe
kociątko, które wzbudza więcej sympatii i uśmiechu niż jego
matka - kocica.
Okolica
skalnych urwisk na prawym brzegu powinna być spływana przy większej
wodzie. Dziś ostre kamienie cięły dno kajaków bezlitośnie.
Potem
rzeka znów wiła się nieubłaganie, my skakaliśmy po zwałkach,
których los nam nie pożałował. Nieco za ruinami młyna trafiło
się spiętrzenie z nagromadzonych kłód. Podejście nieco z ukosa,
wśród powalonych drzew. Płynąłem pierwszy, powoli i ostrożnie,
by zdążyć wymanewrować.
Już
przy skoku zrozumiałem, że jest źle, ale było za późno. Dziób
zanurkował głęboko w spienioną wodę i dostał się pod drewniane
kłody. Utknąłem w samym środku niewielkiego wodospadu. Czułem
jak spadająca woda uderza mi w plecy, leje się na pokład i
fartuch, który szczęśliwie okazał się szczelny. Kłody ani drgną
– pułapka. Woda zaczęła wlewać mi się przez kamizelkę i
fartuch górą, pod pachami. Szczęśliwie wreszcie udało mi się
ruszyć pierwszą kłodę, wysunąć jak bierkę. Potem następną i
kolejną. Byłem wolny. Ale ubranie całe mokre. Za mną skakali
następni, najgorsze kłody usunąłem, ale to chyba niewiele
pomagało, niektórzy też nabierali wody do kajaka.
Po
kilku zakrętach przenoska. Zrobiliśmy krótką przerwę. Wylałem wodę
z kajaka, Marek też. Nie mieliśmy jej dużo, co z tego, ciuchy można
wyżymać. Pozostali również mokrzy. Zrezygnowaliśmy z
przebierania się, popłynęliśmy dalej. Zimno w ręce, w ramiona.
Reszta ciała schowana w kajaku, zabezpieczona fartuchem szybko
złapała względny komfort cieplny.
Zwałki, zakręty... próg.
Trochę wredny. Nie widać co poniżej, gdy się zobaczy, to już za
późno, by się cofnąć. Pomyślałem o wyjściu na brzeg, ale
właściwie widziałem to miejsce na zdjęciu, żadna tragedia.
Ruszyłem pierwszy, powolutku przecisnąłem się pod stalową szyną
zawieszoną nad progiem jako kładka, zjechałem na betonową półkę
poniżej. Z niej skok do białej wody. Wszedłem głęboko, fartuch
pełen wody. Trzeba wylać.
Marek poszedł jako drugi. Miał mniej
żołnierskiego szczęścia, albo zbagatelizował problem.
Przekręciło go na pośredniej półce i zanurkował do wody w
najgorszym miejscu. Prosto w kieszeń z kłód, jak ja poprzednio, na
spiętrzeniu za młynem. Tyle, że ta kieszeń nie chciała ustąpić.
Nie pomogła Tomka rzutka. W końcu udało się Markowi wydostać,
ale ustawiony prostopadle do nurtu złapał przechył i natychmiast
uświetnił nasz spływ spektakularną kabiną przy samym progu.
Szczęśliwie w nic nie uderzył, wynurzając się bez zadrapania.
Nie stracił humoru, choć z doświadczenia wiem, że spływ po
kabinie jest inny niż przed.
Końcówka
była najładniejsza. Ostre zakręty, trawiaste brzegi i wchodzące
do rzeki potężne olchy, majestatycznie porośnięte mchem.
Przepiękny odcinek.
Do tego niezwykle szybka woda i dynamiczne
przyśpieszenia na zakrętach. W jednym z trudniejszych miejsc Tomek
stracił równowagę, położył się już na wodzie, ale zręcznie
oparł się wiosłem dno. Przemoczył się trochę, ale mógł
bardziej. Zresztą i tak był mokry, jak wszyscy.
Po kilku kolejnych
zakrętach wyłonił się nasz finałowy most. Dla przyzwoitości i
porządku w aktach dopłynęliśmy jeszcze do ujścia Drzewiczki, z
trudem wracając pod prąd.
Spływ
świetny, rzeka piękna, pogoda taka sobie, ale nie można mieć
wszystkiego. Dziękuję wszystkim za wspólne pływanie, na Brzuśnię
warto wracać. Cieniem na całości kładą się zryte przez crossy
leśne zbocza. Niestety, u nas to samo.
Poziom
wody:
Odrzywół
(Drzewiczka) 196-194cm (przepływ 12,8-12,4m3/s)
Wody na większości
trasy wystarczyło, ale było parę miejsc, gdzie ryliśmy po dnie w
sposób niewyobrażalny. Parę centymetrów więcej i byłoby w sam
raz. Temperatura ok. 13-15 st.C, zaś
temperatura wody 13,9-13,4 st.C. Nie wiało, padało przez chwilę i
też tylko na chwilę wyszło słońce. Wszyscy mieli rękawice, ale
to już dla „wygody”, a nie z powodu chłodu.
Po takim opisie aż naszła mnie ochota wybrać się na tą malowniczą i ciekawą rzeczkę. Lubię jak na wodzie coś się dzieje a widać że tu dzieje się sporo. Jak z wodą jest obecnie?
OdpowiedzUsuń