odcinek:
dom – Góra Baranowska – kopalnia i z powrotem (choć trochę
inną trasą)
dystans: ok. 12,500 km
czas: 2 godzina 40 minut
W ten weekend względy obiektywne
wykluczyły spływ, za to miałem wolne niedzielne przedpołudnie.
Plan był prosty. Piesza wycieczka do kopalni czy też kamieniołomu
przez las. Ostatni raz byłem tam dość dawno. Mgliście pamiętam
wielkie maszyny, barak w czasie deszczu i butelkę ze smoczkiem –
powrót do przeszłości. Uznałem, że warto skorzystać, że
mieszkam blisko, że mogę się tam dostać bez siadania za kółko.
Nauczony doświadczeniem ostatnich wycieczek i świadomością, że
potrafię się zgubić we własnym wiatrołapie, tym razem zabrałem
kompas i wydrukowałem sobie mapę. Strzał w dziesiątkę.
Wyszedłem z domu minimalnie przed
dziesiątą, miało być wcześniej, wszystko przez tą zdradziecką
zmianę czasu. Po kilkudziesięciu metrach chodnikiem zszedłem na
drogę gruntową i dość szybko dotarłem do lasu.
Minąłem starą
willę, gdzie przed wojną rezydowała lokalna elita zasłużona dla
naszej miejscowości.
Urokliwa, bukowa alejka szybko przeistoczyła
się w leśny dukt.
Przed zalewem na Rejowie odbiłem w lewo,
maszerując trochę pod górę.
Wokół mnie piękny las. Nad głową
korony potężnych drzew...
...pod stopami zielone dywany.
Moja dróżka
dość szybko się skończyła i zielonym wiaduktem dla zwierząt
przedostałem się na drugą stronę ekspresówki.
Tam już nie było tak czekoladowo.
Część traktów była pozarastana więc kompas się przydał, a w
wielu miejscach zalegała woda.
Zarówno w koleinach, jak i po bokach
drogi, więc kijki pomagały utrzymać równowagę. Było równie
ładnie jak dotąd, a przy okazji trochę bardziej dziko. Co jakiś
czas między drzewami migały sarenki. Dziś widziałem je
trzykrotnie.
Nagle droga skończyła się, na szczęście pojawiło
się oczko wodne, więc łatwo ustaliłem gdzie jestem i co dalej.
Najpierw dotarłem do budynków
kopalni, były ogrodzone i najeżone „zakazami wstępu”. Jako
szanujący prawo obywatel nie skorzystałem z zapraszająco otwartej
bramy i poszedłem dalej.
Sama kopalnia była ukryta wśród drzew,
choć z racji jej rozmiarów trudno ją ukryć.
Wielka.
Pokręciłem
się tam trochę, zjadłem zapasy i ruszyłem z powrotem. Ale nieco
inną trasą.
Wracając zwróciłem uwagę na nasyp
widoczny między drzewami. Rozważałem, czy to nie pozostałość po
kolejce wąskotorowej. Zaciekawiony podszedłem.
W jeden z nasypów
wtopione były pozostałości schronienia, pewnie na czas wybuchu.
Drugi nasyp osłaniał schronienie z przodu. Nieco dalej nasypy tworzyły obwód na kształt wałów grodziska, ale przecięto je przelotową ścieżką.
W środku znajdował się niewielki budynek.
Przy wejściu widoczne były ślady po kratach lub drzwiach, zaś
wgłąb prowadził korytarz w kształcie litery T, z którego
dostępne były dwa pomieszczenia. A może cztery, nie wiem, nie
odszedłem do końca. Może tu przechowywano ładunki wybuchowe. W
żelbetowym stropie czas i przyroda wywierciły dziurę, odsłaniając
zbrojenie i wpuszczając światło do środka.
Przez ostatnią godzinę towarzyszyło
mi słońce, a sarny znów przebiegały drogę.
Zebrałem parę
małych gałązek świerkowych, a po powrocie do domu dołożyłem do
nich trochę sosny.
Właśnie dopijam ostatni łyk leśnej herbaty. Z
cytryną i miodem lub syropem z mniszka jest równie smakowita jak
moja dzisiejsza wycieczka.
Temperatura 4-7 st.C. Na
początku dłonie mi marzły, ale to szybko minęło, zaś pod koniec
było naprawdę ciepło. Słońce świeciło tylko gdy wracałem, za
to mocno, było raczej bezwietrznie, nie padało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz