niedziela, 7 maja 2017

2017-05-07 BRZUŚNIA


rzeka: Brzuśnia
odcinek: most na drodze nr 12 – ujście do Drzewiczki
dystans: ok. 15,000 km wg geoportalu
czas: 6 godzin 30 minut

Brzuśnia chodziła nam po głowie od pewnego czasu. Kiedyś natrafił na nią Marek, przejeżdżając przez most, a ja przypomniałem sobie, że czytałem relację kajakarzy z Tomaszowa, którzy płynęli nią trzy lata temu. Wystarczyło więc upolować dobry stan wody i gotowe. Upolowaliśmy. Tomek, Artur, Marek, Robert i ja.

Spływ zaczął się się od mocnego uderzenia, jak filmy Hitchcocka, przy czym tempo wydarzeń i dynamika spływu wcale nie malały.
Początek to praktycznie jedno dwukilometrowe bystrze poprzedzone progiem. Już wiedzieliśmy, gdzie rzeka gubi te metry wysokości. Wody wystarczyło i sunęło się bardzo szybko.
Potem rzeczka nieco się uspokoiła, ale wciąż potrafiła nas zaskoczyć.
Dotąd Brzuśnia owiana była pewną tajemnicą. Ma duży spadek, na 20 kilometrach (my zdecydowaliśmy się ostatnich 15) doliczyliśmy się 78 metrów spadku, a to dużo. Skąd górska rzeka w tym rejonie?
Klimatu grozy dopełniła środowa, nieudana wyprawa chłopaków na Brzuśnię zakończona pożarem samochodu.
Dziś korzystaliśmy z szansy, by sprawdzić jak jest naprawdę i zgłębić skrywane tajemnice. Czy za każdym drzewem należy wypatrywać ukrytych trolli, a w każdej jamie złośliwych gnomów? Będziemy się pilnować.
Brzuśnia stale płynęła przez las, więc uroda rzeki jest gwarantowana.
Raz przemykała po kamieniach, rozbijając się z hukiem na zakrętach, innym razem wartko meandrowała wśród drzew, by na chwilę wyhamować spiętrzona bobrową tamą.
Piękna. Tego można było się spodziewać. Sama Drzewiczka jest ładną rzeką, więc jej mały dopływ powinien prezentować się jeszcze lepiej. Jak małe kociątko, które wzbudza więcej sympatii i uśmiechu niż jego matka - kocica.
Okolica skalnych urwisk na prawym brzegu powinna być spływana przy większej wodzie. Dziś ostre kamienie cięły dno kajaków bezlitośnie.
Potem rzeka znów wiła się nieubłaganie, my skakaliśmy po zwałkach, których los nam nie pożałował. Nieco za ruinami młyna trafiło się spiętrzenie z nagromadzonych kłód. Podejście nieco z ukosa, wśród powalonych drzew. Płynąłem pierwszy, powoli i ostrożnie, by zdążyć wymanewrować.
Już przy skoku zrozumiałem, że jest źle, ale było za późno. Dziób zanurkował głęboko w spienioną wodę i dostał się pod drewniane kłody. Utknąłem w samym środku niewielkiego wodospadu. Czułem jak spadająca woda uderza mi w plecy, leje się na pokład i fartuch, który szczęśliwie okazał się szczelny. Kłody ani drgną – pułapka. Woda zaczęła wlewać mi się przez kamizelkę i fartuch górą, pod pachami. Szczęśliwie wreszcie udało mi się ruszyć pierwszą kłodę, wysunąć jak bierkę. Potem następną i kolejną. Byłem wolny. Ale ubranie całe mokre. Za mną skakali następni, najgorsze kłody usunąłem, ale to chyba niewiele pomagało, niektórzy też nabierali wody do kajaka.

Po kilku zakrętach przenoska. Zrobiliśmy krótką przerwę. Wylałem wodę z kajaka, Marek też. Nie mieliśmy jej dużo, co z tego, ciuchy można wyżymać. Pozostali również mokrzy. Zrezygnowaliśmy z przebierania się, popłynęliśmy dalej. Zimno w ręce, w ramiona. Reszta ciała schowana w kajaku, zabezpieczona fartuchem szybko złapała względny komfort cieplny.
Zwałki, zakręty... próg. Trochę wredny. Nie widać co poniżej, gdy się zobaczy, to już za późno, by się cofnąć. Pomyślałem o wyjściu na brzeg, ale właściwie widziałem to miejsce na zdjęciu, żadna tragedia. Ruszyłem pierwszy, powolutku przecisnąłem się pod stalową szyną zawieszoną nad progiem jako kładka, zjechałem na betonową półkę poniżej. Z niej skok do białej wody. Wszedłem głęboko, fartuch pełen wody. Trzeba wylać.
Marek poszedł jako drugi. Miał mniej żołnierskiego szczęścia, albo zbagatelizował problem. Przekręciło go na pośredniej półce i zanurkował do wody w najgorszym miejscu. Prosto w kieszeń z kłód, jak ja poprzednio, na spiętrzeniu za młynem. Tyle, że ta kieszeń nie chciała ustąpić. Nie pomogła Tomka rzutka. W końcu udało się Markowi wydostać, ale ustawiony prostopadle do nurtu złapał przechył i natychmiast uświetnił nasz spływ spektakularną kabiną przy samym progu. Szczęśliwie w nic nie uderzył, wynurzając się bez zadrapania. Nie stracił humoru, choć z doświadczenia wiem, że spływ po kabinie jest inny niż przed.

Końcówka była najładniejsza. Ostre zakręty, trawiaste brzegi i wchodzące do rzeki potężne olchy, majestatycznie porośnięte mchem. Przepiękny odcinek.
Do tego niezwykle szybka woda i dynamiczne przyśpieszenia na zakrętach. W jednym z trudniejszych miejsc Tomek stracił równowagę, położył się już na wodzie, ale zręcznie oparł się wiosłem dno. Przemoczył się trochę, ale mógł bardziej. Zresztą i tak był mokry, jak wszyscy.
Po kilku kolejnych zakrętach wyłonił się nasz finałowy most. Dla przyzwoitości i porządku w aktach dopłynęliśmy jeszcze do ujścia Drzewiczki, z trudem wracając pod prąd.












Spływ świetny, rzeka piękna, pogoda taka sobie, ale nie można mieć wszystkiego. Dziękuję wszystkim za wspólne pływanie, na Brzuśnię warto wracać. Cieniem na całości kładą się zryte przez crossy leśne zbocza. Niestety, u nas to samo.

Poziom wody:
Odrzywół (Drzewiczka) 196-194cm (przepływ 12,8-12,4m3/s)

Wody na większości trasy wystarczyło, ale było parę miejsc, gdzie ryliśmy po dnie w sposób niewyobrażalny. Parę centymetrów więcej i byłoby w sam raz. Temperatura ok. 13-15 st.C, zaś temperatura wody 13,9-13,4 st.C. Nie wiało, padało przez chwilę i też tylko na chwilę wyszło słońce. Wszyscy mieli rękawice, ale to już dla „wygody”, a nie z powodu chłodu.

1 komentarz:

  1. Po takim opisie aż naszła mnie ochota wybrać się na tą malowniczą i ciekawą rzeczkę. Lubię jak na wodzie coś się dzieje a widać że tu dzieje się sporo. Jak z wodą jest obecnie?

    OdpowiedzUsuń