niedziela, 26 marca 2017

2017-03-26 KOPALNIA NA BARANOWIE


odcinek: dom – Góra Baranowska – kopalnia i z powrotem (choć trochę inną trasą)
dystans: ok. 12,500 km
czas: 2 godzina 40 minut

W ten weekend względy obiektywne wykluczyły spływ, za to miałem wolne niedzielne przedpołudnie. Plan był prosty. Piesza wycieczka do kopalni czy też kamieniołomu przez las. Ostatni raz byłem tam dość dawno. Mgliście pamiętam wielkie maszyny, barak w czasie deszczu i butelkę ze smoczkiem – powrót do przeszłości. Uznałem, że warto skorzystać, że mieszkam blisko, że mogę się tam dostać bez siadania za kółko. Nauczony doświadczeniem ostatnich wycieczek i świadomością, że potrafię się zgubić we własnym wiatrołapie, tym razem zabrałem kompas i wydrukowałem sobie mapę. Strzał w dziesiątkę.

Wyszedłem z domu minimalnie przed dziesiątą, miało być wcześniej, wszystko przez tą zdradziecką zmianę czasu. Po kilkudziesięciu metrach chodnikiem zszedłem na drogę gruntową i dość szybko dotarłem do lasu.
Minąłem starą willę, gdzie przed wojną rezydowała lokalna elita zasłużona dla naszej miejscowości.
Urokliwa, bukowa alejka szybko przeistoczyła się w leśny dukt.
Przed zalewem na Rejowie odbiłem w lewo, maszerując trochę pod górę.
Wokół mnie piękny las. Nad głową korony potężnych drzew...
...pod stopami zielone dywany.
Moja dróżka dość szybko się skończyła i zielonym wiaduktem dla zwierząt przedostałem się na drugą stronę ekspresówki.
Tam już nie było tak czekoladowo. Część traktów była pozarastana więc kompas się przydał, a w wielu miejscach zalegała woda.
Zarówno w koleinach, jak i po bokach drogi, więc kijki pomagały utrzymać równowagę. Było równie ładnie jak dotąd, a przy okazji trochę bardziej dziko. Co jakiś czas między drzewami migały sarenki. Dziś widziałem je trzykrotnie.
Nagle droga skończyła się, na szczęście pojawiło się oczko wodne, więc łatwo ustaliłem gdzie jestem i co dalej.
Najpierw dotarłem do budynków kopalni, były ogrodzone i najeżone „zakazami wstępu”. Jako szanujący prawo obywatel nie skorzystałem z zapraszająco otwartej bramy i poszedłem dalej.
Sama kopalnia była ukryta wśród drzew, choć z racji jej rozmiarów trudno ją ukryć.
Wielka.
Pokręciłem się tam trochę, zjadłem zapasy i ruszyłem z powrotem. Ale nieco inną trasą.
Wracając zwróciłem uwagę na nasyp widoczny między drzewami. Rozważałem, czy to nie pozostałość po kolejce wąskotorowej. Zaciekawiony podszedłem.
W jeden z nasypów wtopione były pozostałości schronienia, pewnie na czas wybuchu. Drugi nasyp osłaniał schronienie z przodu. Nieco dalej nasypy tworzyły obwód na kształt wałów grodziska, ale przecięto je przelotową ścieżką. 
W środku znajdował się niewielki budynek. Przy wejściu widoczne były ślady po kratach lub drzwiach, zaś wgłąb prowadził korytarz w kształcie litery T, z którego dostępne były dwa pomieszczenia. A może cztery, nie wiem, nie odszedłem do końca. Może tu przechowywano ładunki wybuchowe. W żelbetowym stropie czas i przyroda wywierciły dziurę, odsłaniając zbrojenie i wpuszczając światło do środka.
Przez ostatnią godzinę towarzyszyło mi słońce, a sarny znów przebiegały drogę.
Zebrałem parę małych gałązek świerkowych, a po powrocie do domu dołożyłem do nich trochę sosny.
Właśnie dopijam ostatni łyk leśnej herbaty. Z cytryną i miodem lub syropem z mniszka jest równie smakowita jak moja dzisiejsza wycieczka.













Temperatura 4-7 st.C. Na początku dłonie mi marzły, ale to szybko minęło, zaś pod koniec było naprawdę ciepło. Słońce świeciło tylko gdy wracałem, za to mocno, było raczej bezwietrznie, nie padało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz