W
ramach rodzinnych wycieczek rowerowych wyskoczyliśmy po śniadanku
na krótki wypad w rejon pobliskiej kopalni o budzącej dreszczyk
nazwie – Kopulak. Słoneczko było wybitnie agresywne, a droga
jakby przez cały czas wiodła pod górę.
Nieco emocji wzbudził martwy zaskroniec, a potem żywy padalec.
Wśród głosów sprzeciwu („Kiedy wracamy” i „Nogi mnie bolą”) dotarliśmy do celu.
Kopalnia czy też kamieniołom prezentowała się okazale. Umilkły lamenty i nawoływania do buntu.
Strome, kamienne ściany wznoszące się nad zalanym wyrobiskiem, ogromne głazy, wielkie bryły skalne. To robiło wrażenie.
Wokół cisza, zieleń, błękitne niebo.
W wodzie pływały kaczki, a rój kijanek przy brzegu zwiastował przyszły rozwój żabiej populacji.
W drodze powrotnej zrobiliśmy krótką przerwę na lody.
Licznik wybił 13 km, ale dziewczyny zrobiły trochę mniej. Czekały na leśnym skrzyżowaniu, gdy ja szukałem właściwej drogi.
Po powrocie nietypowy obiad, wspomagany zamówioną pizzą (tak na wszelki wypadek, mogło się nie udać).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz